wtorek, 22 października 2013

Dzień 3. Zarautz - Deba (23 km).

Z "Dziennika podróży":
2.08.2013
Na śniadanie jemy kupionego poprzedniego dnia arbuza, po czym załadamy płaszcze przeciwdeszczowe, bo kiedy wstawałyśmy rano, za oknami padało. Wychodzimy ze schroniska... a tam już nie pada. :) Idziemy, spoglądając od czasu do czasu z niepokojem w niebo, ale nie widząc żadnych kropel, po chwili rozdziewamy się z naszych granatowych płacht. Po wyjściu z Zarautz szlak wiedzie niezwykle malowniczą trasą nad samym brzegiem oceanu tak, że możemy obserwować poranną walkę żywiołów - słońca i chmur - na tle wzburzonego morza. Potem pokonujemy kilka męczących podejść - droga wiedzie teraz głównie przez lasy i pastwiska, więc często musimy przechodzić przez bramy, które mają zapobiec przedostawaniu się dzikich zwierząt na teremy, gdzie pasą się krowy. Docieramy do Deby dziwnie zmęczone, biorąc pod uwagę to, że trasa nie była przesadnie trudna. Na miejscu okazuje się, że miałyśmy dużo szczęścia - do miasta wchodzimy o 13:30, a od 14 biuro turystyczne ma dwuipółgodzinną sjestę (tylko tam można opłacić pobyt i dostać klucz do schroniska). Informuje nas o tym uczynny pan spotykany na rynku, mimo że już wcześniej dowiedziałyśmy się o tym od innych pielgrzymów - przy windzie. Tak, tak, dobrze czytacie! W Debie jest winda, bo miasteczko położone jest częściowo na stoku pobliskiego wzgórza. No i całe szczęście, bo albergue znajduje się właśnie na jego szczycie. ;) Okazuje się, że jest ono umieszczone w starej szkole i, mówiąc delikatnie, pięknością nie grzeszy. Potem ruszamy na plażę, a wracając, spotykamy dwóch małych bawiących się chłopców, którzy... mówią do siebie po polsku! Okazuje się, że są tu z rodzicami, ale nie poznajemy ich, a chłopcy potwierdzają co prawda, że robią Camino, ale widać po nich, że wyraźnie nie wiedzą, o co chodzi. :) Wieczorem Dosia odkrywa, że zapomniała z Zarautz swojej jedynej szybkoschnącej koszulki, więc postanawia wrócić po nią pociągiem (w tym momencie pragnę pozdrowić niesamowicie uczynną panią z biura turystycznego w Debie, która miała odpowiedź na każde pytanie! Ani wcześniej, ani później na trasie nie spotkałyśmy nikogo tak kompetentnego w informacji turystycznej), bo tamto schronisko otwiera się tylko latem, więc nie ma żadnego stałego numeru telefonu - w przeciwnym wypadku można by poprosić rowerzystów, żeby przewieźli ją do następnego albergue na trasie. Przed pójściem spać pożyczam koce z naszego pokoju osobom, które muszą spać na podłodze na korytarzu - w Debie zrobiło dziś postój bardzo dużo ludzi i nie dla wszystkich starczyło miejsca.
***
Spotkani na Camino
Andrea - zagaduje ją po drodze, licząc na to, że będzie Niemką, bo... ma blond włosy. Trafiłam w dziesiątkę, pochodzi z kraju naszych zachodnich sąsiadów, więc szprechamy sobie chwilę, idąc. Okazuje się, że co roku robi jakiś fragment szlaku świętego Jakuba we Francji, albo w Hiszpanii. Jej celem nie jest dojście do Santiago, a droga. Zawsze idzie sama i mówi mi, że tak jest najlepiej, kiedy rozstajemy się, bo ja przyspieszam, żeby gonić Dosię, która jak zwykle idzie z przodu.

Po wyjściu z Zarautz.
 Getaria - mastępne miasteczko na trasie...
 ... gdzie zaczęło się podejście. ;)
 Zumaia.
 Napis "ETA" wydrapany na murze. Nie widywałam go zbyt często w Kraju Basków, było tam natomiast mnóstwo plakatów z hasłami postulującymi secesję tego regionu.
 763 km? Chyba w linii prostej. ;)
 A potem wyszło słońce.
 Jedna z bram chroniących zwierzęta domowe przed dzikimi...
 ... a za nią znajdowało się to. :) Bierzesz, co chcesz, pieniądze wrzucasz do puszki.
Wspomniane wyżej plakaty - jak widać, były naprawdę popularne. ;)
W Itziar natknęłyśmy się na jakieś zawody biegowe. Szlak wiódł nas po trasie ich przebiegu, więc sporo biegaczy musiało nas omijać. ;)
 Deba i jej winda. :)
 Schronisko...
 ... gdzie okazało się, że nocni imprezowicze muszą zasuwać po schodach. ;)
I na koniec - plaża. :)