niedziela, 3 marca 2013

Dzień 9. Artashat.

Z „Dziennika podróży”:
24.01.2013
Wstajemy wcześnie rano (mimo że Dajana marudzi) i ruszamy – do Tatevu droga daleka. Łapiemy marszrutkę do centrum, stamtąd autobus na obrzeża Erywania. Jedziemy, jedziemy, aż tu nagle dookoła nas robi się zupełnie biało. Mgła ogranicza widoczność do jakichś 30 metrów (nie trzeba chyba dodawać, że żaden Ormianin nie włączył świateł przeciwmgielnych, nie wspominając już o tych, którzy nie włączyli żadnych świateł…). Nic nie widać, więc musimy pytać innych podróżnych, gdzie powinnyśmy wysiąść. Jakiś pan wskazuje nam odpowiedni przystanek. Mimo mgły stajemy na skraju drogi z kartką z napisem „Goris” (najbliższa większa miejscowość obok Tatevu). Stoimy i stoimy – nikt się nie zatrzymuje. Po jakimś czasie dociera do nas, że dziś ze względu na warunki atmosferyczne będzie bardzo krucho z autostopem – oraz że stoimy chyba po złej stronie ulicy. ;) Przemieszczamy się więc (po krótkiej wizycie Dajany na posterunku policji, by dowiedzieć się, gdzie jest właściwa droga), ale niczego to nie zmienia, wciąż nikt się nie zatrzymuje oprócz jednego taksówkarza, który mówi ze śmiechem, że do Goris nas nie zabierze, ale do Artashatu tak. Odmawiamy mu, ale to podsuwa nam pewien pomysł – postanawiamy złapać marszrutkę do Artashatu, a stamtąd autostopować dalej, bo tam przecież nie będzie już mgły. Wiemy już, że nie dojedziemy do Tatevu, ale liczymy chociaż na to, że dotrzemy do jakiejś innej malowniczej miejscowości gdzieś na trasie. Jednak w Artashacie sytuacja wcale nie przedstawia się lepiej – nie dość, że musiałyśmy stać przez całą drogę w marszrutce (przypominam, że w ormiańskich marszrutkach nie da się stać prosto, tylko trzeba się zginać w pałąk…), to jeszcze mgła jest tak samo gęsta jak wcześniej. Ruszamy wzdłuż ulicy, która wydaje nam się wylotówką na autostradę, gubimy drogę, pytamy kogoś o wskazówki, zawracamy, pytamy znowu, idziemy, docieramy na miejsce. Po jakimś czasie udaje nam się złapać jakieś auto, ale jego kierowca jedzie tylko do Khor Virapu. Postanawiamy z nim trochę podjechać (niemieckie przeżycie w Armenii – właściciel auta nie odezwał się do nas ani słowem, co było dość niezwykłe, bo zazwyczaj Ormianie byli bardzo ciekawscy i gadatliwi), potem wysiadamy i znów ustawiamy się przy drodze. Mgła trochę zelżała, więc lepiej nas widać i wkrótce zatrzymuje się nam ktoś, kto jedzie do Araratu. Znowu blisko, ale wsiadamy mimo to. Opuszczamy auto przy zjeździe do miasta, przez chwilę stoimy tylko przy drodze, naradzając się, ale samochody zatrzymują się same. Żaden kierowca jednak nie wzbudza naszego zaufania, więc odmawiamy trzem kolejnym, po czym znów przystępujemy do aktywnego łapania stopa. Obserwujemy przy tym owce na łące obok drogi, a już po chwili D. zagaduje pasterza. Wydaje się dość zaskoczony jej powitaniem, ale wdaje się z nią w rozmowę, a po chwili informuje nas… że stoimy w miejscu, w którym zazwyczaj czekają na klientów panie lekkich obyczajów. ^^ Teraz wszystko jest już jasne – wiemy, czemu kierowcy zatrzymywali się bez żadnych sygnałów z naszej strony. Po jakimś czasie żegnamy się z pasterzem i postanawiamy wrócić na tarczy do Erywania – z dzisiejszego podróżowania tego dnia nic już nie będzie. Wieczorem odsypiamy nasze dzisiejsze „przygody”. ;)

Mglista pamiątkowa fota z rąsi. ;)
 Mgła w Artashacie.
Papieros pomiędzy palcami u stopy pewnego pomnika tamże. ;)
Droga w okolicy Araratu.

Tamtejsze owce.

I na koniec znów ararcka droga - tym razem po podjęciu decyzji o powrocie do Erywania. ;)