wtorek, 5 lutego 2013

Dzień 2. Podróż do Erywania, część pierwsza.


Z „Dziennika podróży”:
Samolot wzbija się w powietrze, po chwili pomiędzy chmurami nikną światła miasta. Czerwono-czarne chmury kontrastują silnie z granatem nieba. Czuję się, jakbym przemierzała siedem kręgów piekła Dantego. Wciąż unosimy się jednak wyżej i wyżej, więc piekło wkrótce znika, a na jego miejscu pojawia się niebo – lecimy teraz pośród gwiazd. Oniemiała wpatruję się w nieboskłon, ale wkrótce światła w samolocie zapalają się z powrotem i nic już nie widzę.
***
17.01.2013
Lotnisko w Tbilisi jest małe, ale wypełnione gruzińskim alfabetem, który uderza w podróżnych bez żadnego ostrzeżenia zaraz po wyjściu z samolotu. Z bagażem kieruję się do jedynej literki „i”, którą widzę, ale odsyłają mnie stamtąd do białej budki zaraz przy wyjściu z hali przylotów, której wcześniej nie zauważyłam. Niestety, nikogo tam nie ma. Z drugiej strony jest dopiero szósta, więc postanawiam zaczekać. W międzyczasie podchodzi do mnie co najmniej trzech naganiaczy, którzy próbują namówić mnie do skorzystania ze swoich taksówkarskich usług. Co wytrwalsi podchodzą dwa razy. Konsekwentnie odmawiam – czekam przecież aż otworzą informację, by dowiedzieć się, jak wydostać się z lotniska autobusem, bo na zewnątrz nie widziałam żadnego przystanku. Czekam dalej. Wybija 7:20, wciąż nikt się nie pojawia. Moi współpasażerowie z lotu dawno już opuścili terminal. Zrezygnowana oraz rozzłoszczona opuszczam budynek i… widzę autobus! Podbiegam do niego, wschodzę do środka i pytam: „Ortachala?” (tak nazywa się dworzec autobusowy w Tbilisi). Okazuje się, że busik tam nie jedzie (nie ma to jak bzdury napisane na stronie lotniska, według której autobus nr 37 z Tbilisi National Airport ma trasę przez Ortachalę do centrum…), ale kierowca pokazuje mi na migi, żebym i tak usiadła (czas podziękować niebiosom za to, że polski jest jednak podobny do rosyjskiego. Nie wiem, jak poradziłby sobie tam jakiś Niemiec czy Francuz. xD). Na pewnym przystanku wybiega nagle zza kierownicy i podbiega do busika stojącego w zatoczce przed nami. Po chwili macha rękami, by pokazać mi, że mam się tam przesiąść. Zmieniam marszrutki, walcząc dzielnie z wagą mojego plecaka. Wsiadam i znów pytam: „Ortachala?”. Odpowiada mi kiwanie głowami. Ruszamy, a ja dostrzegam automat do kupowania biletów. Chwiejąc się, wyciągam więc portfel, by poszukać odpowiedniej monety. Prawie się przewracam, więc pomocny policjant stojący obok łapie mnie mocno za rękę nad nadgarstkiem, by pomóc mi utrzymać równowagę. Udaje mi się znaleźć pieniążek, a po konsultacji ze stróżem prawa wrzucam go do automatu i pobieram bilet. W pewnym momencie policjant wysiada, a za nim wszyscy kiwający głowami na moje pytanie o dworzec. Przeczuwam kłopoty, bo nie będzie kto mi miał powiedzieć, gdzie mam wysiąść, ale nie mam czasu myśleć, co robić w tej sytuacji, bo właśnie przejeżdżamy przez centrum Tbilisi, które jest przepięknie podświetlone. Jadę więc z otwartymi ustami i opadłą szczęką, aż nagle zatrzymujemy się na końcowym przystanku. „O, nie!” myślę i pytam kierowcę: „Ortachala?”. Mówi coś po rosyjsku, rozumiem ledwie połowę, mimo to staram się odpowiadać. Konwersujemy tak przez chwilę, a w międzyczasie do stającej marszrutki wsiada młody chłopak z serwisu sprzątającego. Kierowca mówi coś do niego po gruzińsku, a przybysz pyta mnie „English? Deutsch?”. Kiwam głową, a nadzieja wypełnia moje serce – okazuje się jednak ona płonna, bo Gruzin nie mówi wcale w żadnym z tych języków, tylko był ciekaw, skąd jestem.  xD Rozmawiają jeszcze przez chwilę, po czym kierowca stwierdza, że mam jechać z nim z powrotem, to wysadzi mnie w odpowiednim miejscu. Znów jedziemy przez centrum miasta, ale słońce pojawia się już powoli nad horyzontem i nagle wszystkie światła gasną – a Tbilisi pośród porannej szarówki traci prawie cały swój wcześniejszy urok. Po chwili dojeżdżamy do Ortachali, wysiadam i… raptem otacza mnie chmara taksówkarzy proponujących swoje usługi. Odmawiam wszystkim (jak to łatwo przychodzi, kiedy można udawać, że nie rozumie się rosyjskiego ani w ząb! Po prostu brnie się naprzód, rozpychając się łokciami i ignorując wszystkich dookoła. ;) ) i kieruje się powoli w stronę schodów – Dajana poinformowała mnie, że kasa, gdzie kupuje się bilety do Erywania, znajduje się gdzieś na dole. Schodzę tam i wpadam w lekką konsternację – wszędzie pełno jakichś oddziałów biur podróży, nic nie przypomina „okienka z babcią, która nie mówi po angielsku”. Po chwili udaje mi się jednak znaleźć odpowiednie miejsce, dogadujemy się ze sprzedawczynią na migi, kupuję bilet - i nagle okazuje się, że jestem już prowadzona do marszrutki przez jej zapobiegliwego kierowcę. ;) Wsiadam do środka i po chwili ruszamy.

Powitanie na lotnisku. Może i Tbilisi mnie kocha, ale nie na tyle, żeby sieć wifi nazwana "Tbilisi loves you" działała. ;)
 O świcie przy schodach na Ortachali. :)

cdn.